Rok 2018 biegowo zaczął mi się bardzo dobrze...
Po pracowitej jesieni widać było formę, biegało mi się lekko i dość szybko. Pierwszy górski maraton w ramach Winter Trail Małopolska (49 km, 2800 metrów przewyższenia) wszedł gładko i dość szybko się po nim zregenerowałam. W styczniu przyszła pora na Zimowe Górskie Biegi w Falenicy, które okazały się cyklem pod tytułem "co start to życiówka" (tu relacja), był Zimowy Janosik, z radością biegania i pięknymi widokami na Tatry. Szło! To znaczy "biegało!"
Na podbudowanie formy pod koniec lutego wybrałam się do Zakopanego na koleżeński obóz biegowy. Trafiliśmy na siarczyste mrozy, więc biegania w górach było mniej niż zakładaliśmy, bo zwyczajnie nie wyrabialiśmy aż tyle czasu na zewnątrz. Od niedzieli do piątku zrobiłam lekko ponad 80 km, we wtorek zupełnie zapauzowałam, bo po starcie w Falenicy, a także dwóch wycieczkach ((1) Dolina Kościeliska - Ornak - Dolina Chochołowska oraz (2) Palenica Białczańska - Morskie Oko i powrót) przy minus 18 w dzień na samą myśl o wyjściu na jakąkolwiek aktywność w góry miałam mdłości. W środę zostaliśmy pod Reglami, gdzie biegaliśmy podbiegi, a w czwartek zrobiliśmy pierwsze wiosenne (był 1 marca) wejście na Kasprowy (z Kuźnic przez Myślenickie Turnie, powrót przez Murowaniec do Kuźnic). Było pięknie, ale jak mnie tam na szczycie wygwizdało!! Na rozruch przed wyjazdem dorzuciliśmy prawie dyszkę Doliną Olczyską przez Nosalową Przełęcz i Kuźnice do Zakopca.
Siekło mnie dwa dni po powrocie, ale tak porządnie, że na cały marzec. Początkowo myślałam, że samo przejdzie, bo tylko infekcja, ale osłabienie przedłużało się i po trzech tygodniach wylądowałam z antybiotykiem. Planowany start w Półmaratonie Warszawskim przełożyłam na Maraton Warszawski we wrześniu. Od kwietnia powoli wróciłam do biegania, nie od razu w regularny cykl treningowy, ale po dwóch tygodniach już można zauważyć, że 3-4 razy na tydzień biegane było. Zaliczyłam nawet kilka dni w Bieszczadach, gdzie miałam hasać po połoninach jak kozica, a brodziłam w zmarzniętym, starym śniegu jak paralityk. Przynajmniej śmiesznie było.
Motywatorem do ruszenia z miejsca był zbliżający się wielkimi krokami maraton trailowy na Maderze. Bałam się bardzo, że dostanę tam bęcki od wymagającej trasy z przewyższeniem 1750 m. No i dostało się mi za niewybieganie, ale dopiero na ostatnich jedenastu zupełnie płaskich kilometrach do mety. Dopadła mnie klasyczna ściana. Wiedziałam, że trasą wzdłuż lewad powinnam biec jak strzała, a pary w nogach nie było... Co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Miesiąc w plecy z treningami musiał się odbić czkawką. Po ośmiu godzinach dotarłam do mety, ale zabawa zaczęła się dopiero po dwóch dniach po zawodach. Jakie ja miałam zakwasy!!!
Na mecie w Machico, fot. Ania Łoś |
Kolejnym celem w biegowym planie było 68 km w na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich, ale że maj i czerwiec do udanych treningowo nie należały, to przepisałam się na Złoty Maraton w Lądku, co było strzałem w dziesiątkę, bo bez napinki przebyłam ten dystans, uznając że był w sam raz dla mnie - tu relacja.
Należało by tu dodać, że w ramach przygotowań do 68 km wylądowałam w Tatrach na trasie Biegu Granią Tatr, którą zamierzałam przebyć w trzy dni z plecakiem, śpiąc w schroniskach. Tym razem infekcja pojawiła się przed wyjazdem do Zakopanego, pojechałam tam z chrypą i bólem gardła, a wróciłam po przejściu tylko Tatr Zachodnich z gorączką i kaszlem gruźlika. Górskie powietrze mi coś nie sprzyjało w 2018 roku...
Kolejny powrót do biegania to koniec lipca i sierpień. Tym razem na celu był maraton asfaltowy. O łamaniu czterech godzin, to przestałam myśleć już chyba w kwietniu czy maju... Taktyka "na przeżycie" została włączona, bo biorąc pod uwagę, że ostatni raz królewski dystans biegłam w 2014 roku, to życiówkę miałam dość pewną... Testowo pobiegłam Półmaraton Cudu nad Wisłą w Radzyminie (tu relacja), a kilka dni później Bieg Fabrykanta w Łodzi. Koniec sierpnia spędziłam na wyprawie rowerowej po wyspach bałtyckich (ze Szczecina przez Uznam i Wolin do Międzyzdrojów), co miało dać bazę tlenową pod 42K. O tym, jak odczarowałam dystans maratoński podczas 40. PZU Maratonu Warszawskiego można poczytać w relacji. Wróciła mi na trasie wiara w fajne, szybkie bieganie.
To co działo się później w zasadzie powinnam przemilczeć. Dwa tygodnie po maratonie wybrałam się na nocne Przejście po Kampinosie (50 km, 12 godzin), które dało mi popalić zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wypersfadowałam sobie z głowy ultra, ból nóg, bioder i stóp po tym dystansie był niewyobrażalny.
Koniec października i pierwsze dwa tygodnie listopada dość systematycznie przebiegane pod Bieg Niepodległości w Poznaniu, trafiło się nawet pudło (II miejsce) w Jesiennych Wesołych Biegach Górskich, ale tempowo, to szaleństwa nie było, a potem infekcja...
Pozbierałam się po niej na tydzień przed moją pierwszą 50tską. Powrót do biegania nie był spektakularny, ot kilka wyjść na bieganko na godzinkę. Mimo tego Garmin Ultra Race w Gdańsku (53 km ze sporym przewyższeniem) zaliczam do bardzo udanych. Może właśnie dlatego, że bez napinki, że cały czas z Dorotą, że przy wsparciu zaprzyjaźnionych kibiców z Elbląga... No wszystko tego dnia zagrało, było extra!
W zasadzie powodów do narzekań na to, co się działo w 2018, nie powinnam mieć. Od 15 grudnia 2017 roku do 15 grudnia 2018 roku przebiegłam pięć maratonów, w tym jeden asfaltowy:
1. Winter Ultra Trail Małopolska
2. MIUT Maraton na Maderze
3. Złoty Maraton w Lądku Zdroju
4. PZU Maraton Warszawski (atest PZLA)
5. Garmin Ultra Race - 53 km
Na trailowych debiutowałam i dość dobrze później znosiłam kolejne. Płaski zrobiłam w tempie narastającym i nie sponiewierał mnie wcale. Jak na tyle przerw i ciągłych powrotów do biegania, nie było masakrycznie. Obyło się bez kontuzji - co jest bardzo ważne.
No, ale... życzyłabym sobie, aby w 2019 roku było bardziej przewidywalnie, by zdrowie dopisywało i proces treningowy przez to był ciągły. Zauważyłam, że w moim bieganiu pojawiają się dwuletnie cykle, jak w jednym roku jestem "na fali", to kolejny kuleje. Oby tendencja ta utrzymała się, bo apetyt na życiówki jest wielki. Startów nie planuję wiele, ale z tych, na które się zapisałam zamierzam się mega cieszyć.
Należało by tu dodać, że w ramach przygotowań do 68 km wylądowałam w Tatrach na trasie Biegu Granią Tatr, którą zamierzałam przebyć w trzy dni z plecakiem, śpiąc w schroniskach. Tym razem infekcja pojawiła się przed wyjazdem do Zakopanego, pojechałam tam z chrypą i bólem gardła, a wróciłam po przejściu tylko Tatr Zachodnich z gorączką i kaszlem gruźlika. Górskie powietrze mi coś nie sprzyjało w 2018 roku...
Kolejny powrót do biegania to koniec lipca i sierpień. Tym razem na celu był maraton asfaltowy. O łamaniu czterech godzin, to przestałam myśleć już chyba w kwietniu czy maju... Taktyka "na przeżycie" została włączona, bo biorąc pod uwagę, że ostatni raz królewski dystans biegłam w 2014 roku, to życiówkę miałam dość pewną... Testowo pobiegłam Półmaraton Cudu nad Wisłą w Radzyminie (tu relacja), a kilka dni później Bieg Fabrykanta w Łodzi. Koniec sierpnia spędziłam na wyprawie rowerowej po wyspach bałtyckich (ze Szczecina przez Uznam i Wolin do Międzyzdrojów), co miało dać bazę tlenową pod 42K. O tym, jak odczarowałam dystans maratoński podczas 40. PZU Maratonu Warszawskiego można poczytać w relacji. Wróciła mi na trasie wiara w fajne, szybkie bieganie.
To co działo się później w zasadzie powinnam przemilczeć. Dwa tygodnie po maratonie wybrałam się na nocne Przejście po Kampinosie (50 km, 12 godzin), które dało mi popalić zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wypersfadowałam sobie z głowy ultra, ból nóg, bioder i stóp po tym dystansie był niewyobrażalny.
Koniec października i pierwsze dwa tygodnie listopada dość systematycznie przebiegane pod Bieg Niepodległości w Poznaniu, trafiło się nawet pudło (II miejsce) w Jesiennych Wesołych Biegach Górskich, ale tempowo, to szaleństwa nie było, a potem infekcja...
Pozbierałam się po niej na tydzień przed moją pierwszą 50tską. Powrót do biegania nie był spektakularny, ot kilka wyjść na bieganko na godzinkę. Mimo tego Garmin Ultra Race w Gdańsku (53 km ze sporym przewyższeniem) zaliczam do bardzo udanych. Może właśnie dlatego, że bez napinki, że cały czas z Dorotą, że przy wsparciu zaprzyjaźnionych kibiców z Elbląga... No wszystko tego dnia zagrało, było extra!
fot. Krzysztof Gąsiorowski |
W zasadzie powodów do narzekań na to, co się działo w 2018, nie powinnam mieć. Od 15 grudnia 2017 roku do 15 grudnia 2018 roku przebiegłam pięć maratonów, w tym jeden asfaltowy:
1. Winter Ultra Trail Małopolska
2. MIUT Maraton na Maderze
3. Złoty Maraton w Lądku Zdroju
4. PZU Maraton Warszawski (atest PZLA)
5. Garmin Ultra Race - 53 km
Na trailowych debiutowałam i dość dobrze później znosiłam kolejne. Płaski zrobiłam w tempie narastającym i nie sponiewierał mnie wcale. Jak na tyle przerw i ciągłych powrotów do biegania, nie było masakrycznie. Obyło się bez kontuzji - co jest bardzo ważne.
No, ale... życzyłabym sobie, aby w 2019 roku było bardziej przewidywalnie, by zdrowie dopisywało i proces treningowy przez to był ciągły. Zauważyłam, że w moim bieganiu pojawiają się dwuletnie cykle, jak w jednym roku jestem "na fali", to kolejny kuleje. Oby tendencja ta utrzymała się, bo apetyt na życiówki jest wielki. Startów nie planuję wiele, ale z tych, na które się zapisałam zamierzam się mega cieszyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz