niedziela, 30 września 2018

40. Maraton Warszawski czyli bieganie na odczarowanie


Dotychczasowa maratońska życiówka zdążyła się już mocno zakurzyć - była z kwietnia 2014 roku z Rotterdamu i liczyła 4:31’57”. To nie był łatwy dla mnie bieg, mimo że kibice stali dosłownie na każdym metrze trasy i tworzyli super atmosferę dla pięknego tła nowoczesnego miasta portowego (tu relacja). Przygotowania były krótkie, bo jeszcze w styczniu walczyłam z kontuzją – po debiucie na królewskim dystansie zresztą (tu relacja). Zarzekałam się, że kolejnym razem pobiegnę maraton, gdy gotowa będę złamać cztery godziny i nawet taki zamysł przy zapisie na maraton warszawski był, ale mocne przygotowania zimą 2017/2018 zostały przerwane utrzymującym się długo przeziębieniem. Powrotu do formy z tego czasu nie udało się osiągnąć i cele na dzisiejszy bieg zostały mocno ograniczone. Po sierpniowych testach (półmaraton i dycha) wyszło na to, że czasu lepszego niż 4:15’ nie wybiegam. 

Prawdą jest, że na trasie w Rotterdamie umęczyłam się bardzo – poznałam się ze słynną „ścianą” i nabrałam szacunku do asfaltowego maratonu. Pierwszy raz dłuższy dystans w górach pokonałam dopiero w grudniu 2017 roku (49 km), kolejne w kwietniu i lipcu br. Z takim bagażem mogłam nieśmiało pomyśleć, że maraton na asfalcie jest realny, choć okres przygotowawczy długi i wymagający. Niestety nie obyło się bez grzeszków treningowych, więc bałam się i ciągle strofowałam się o rozsądek. Znajoma biegaczka popełniła kiedyś tekst o tym, co się myśli po powrocie z ultra w terenie o asfaltowym wyzwaniu. Szczególnie, że od znajomych się ciągle słyszy, że „przecież co to dla Ciebie” - tu link do posta Avy. 

Na starcie zrezygnowałam z biegu z grupą prowadzoną na 4:15, bo równe tempo nie jest dla mnie. Powoli wchodzę na obroty i zdecydowanie sprawdza się u mnie negative split (czyli druga połowa szybciej niż pierwsza). Kalkulator Marco wyznaczył cele (link tu tu) i ich się trzymałam, ale bez żelaznej konsekwencji (nie drukowałam opaski na rękę by kontrolować czasy). Podzieliłam sobie dystans na trzy 14stokilometrowe odcinki i zapamiętałam jedynie czas, jaki powinnam mieć po 14, 28 i na 40 kilometrze. Założyłam, że cel celem, ale ja mam się 40. Maratonem Warszawskim cieszyć. Chciałam odczarować dystans, pewnie!; ale bieg jubileuszowy po moim mieście, wśród znajomych miał być świętem biegania. Wynik i cel pozostawał na drugim planie. 

Dość szybko się tak stało, bo już na pierwszym kilometrze miałam rozminięcie kilometrażowe trasa-zegarek, a ustawiłam sobie w zegarku trzykilometrowe odcinki, bo tak. Nie jestem w stanie dziś stwierdzić, co temu przyświecało… Pilnowałam zatem, by zacząć wolno, a potem przyspieszać i zobaczyć, co będzie. Taaak, weź nie leć po starcie jak noga podaje, jest lekko i tłum niesie. Zbiegłam do prawego pobocza i się ślimaczyłam, wszyscy mnie wyprzedzali, a ja robiłam swoje. Przypominało mi się wtedy, jak na debiucie tak sobie to wolno na początku wzięłam do serca, że na trzecim kilometrze za mną był tylko radiowóz zamykający stawkę. Odbiłam sobie to na 30 kilometrze, bo miałam siłę do biegu, a większość szła...


Trasa 40. Maratonu Warszawskiego - screen z tracka

Tak więc się niespiesznie przesuwałam do trzeciego kilometra (Andersa w kierunku Wybrzeże Gdańskie – mapka trasy powyżej), gdzie postanowiłam zdjąć dodatkową koszulkę, która trafiła do kosza na przystanku (na debiucie też tak było, sic!) i zaczęłam lekko przyspieszać. Na długiej prostej do cytadeli dorwała mnie grupa prowadzona na 4:20, trochę mi nawet zaczęli odchodzić i wtedy pomyślałam, że skoro mam taki rozdźwięk trasa-zegarek, to może coś z nim nie tak? Postanowiłam się ich trzymać. No i tak było aż do 17 kilometra (Al. Ujazdowskie), kiedy zupełnie lekko zaczęłam ich wyprzedzać, a potem innych i innych i w rezultacie niewiele pamiętam z całego Traktu Królewskiego… Na 20 kilometrze zjadłam drugiego żela i dalej wyprzedzałam. Dobra, tak było do końca, więc już nie będę więcej o tym wspominać, choć to było bardzo motywujące i miłe. Serio! Wyprzedzenie w sumie 1.526 osób nakręca!

Zestawienie poprawy lokat na kolejnych kilometrach
Przed osiedlem Potok (24 km) zaczęło mnie coś w łydce ciągnąć lub strzykać, więc posiłkowałam się magnezem. Nawet martwiło mnie, że misterny plan „żela co 10 kilometrów i magnezu na 36 km” runął, ale postanowiłam się tym „zająć” potem. Większe problem wynikł z niedoczasu na 14 kilometrze, który tylko niewiele poprawił się na 28. Pominę tu szczegóły moich kalkulacji i wyliczeń, bo ja w tym mocna raczej nie jestem. Ważne, że na 40 kilometrze było okey. Dogoniłam splita :) 

Zmęczenie nóg zaczęłam czuć wraz z trzecią czternastką. Na 30 kilometrze tuż przede mną jakiś miły jegomość zaczął nagrywać film. Pozwolę sobie zacytować jego wypowiedź: „Oto 30 kilometr maratonu. Teraz zaczyna się czas prawdy! Teraz zobaczymy, kto jak przepracował ostatnie trzy miesiące. Teraz poczujecie każde wypite w tym czasie piwo i każdego wypalonego papierosa”. Ufff! Przynajmniej ten papieros mnie nie dotyczy, pomyślałam. Reszta idealnie się wpisuje. Oczywiście, przypomniałam sobie wszystkie piwa i zakrapiane wódką poprawiny sprzed tygodnia, a na wierzch wyszły myśli o wszystkich odpuszczone treningach. WSZYSTKICH! No i... postanowiłam, że się tym myślom nie dam! 

Do 33 kilometra było ciężko, bo od cytadeli zaczął się podbieg, który skończył się na Konwiktorskiej. Szczerze? Na piątym kilometrze tego nie było czuć, teraz bardzo! Wybieg na prostą do mostu zmienił wszystko. WSZYSTKO. Najpierw super muza, przy której zaczęłam podrygiwać w rytm muzyki (chyba Bee Gees, ale pewności nie mam). Potem spotkanie z rodzicami, którzy mieli być na mecie. Byli z colą, co mnie szczególnie rozczuliło. Potem przelotne „cześć” z Piotrem, znajomym biegaczem bno. Aż w końcu na trasę wbiega Monika, mówiąc, że na mnie czeka i biegniemy dalej razem. Ona już była po 20 km sztafety i teraz sobie dobiega… Pełen zaskocz, szybko ustalamy, że ja żadnego tempa nie trzymam. „Wystarczy, że wyprzedzam”, mówię i ostatnie kilometry pokonujemy razem. 

Flow na wiaduktach Mostu Gdańskiego był mega. Na Namysłowskiej pojawiły się swojskie kibicowskiej klimaty "A Mistrzem będzie i tak Legia" oraz zawołanie "Dziewucha Was wyprzedza". Mina mi ciut zrzedła dopiero na Wybrzeżu, gdy trasa skręcała do Jagiellońskiej, a potem wcale nie prosto na most, a zakolem ulicy Zamoście. Zaczęło mi się dłużyć...

Na 40 kilometrze, mimo że czas był dobry, to ja zaczęłam czuć kryzys. Na Dobrej chciałam zwolnić, ale „te piątki w tempie wyglądają tak ładnie”… Poza tym Monika dopinguje, tłumaczy, że już blisko. Obok na rowerze jedzie Sebastian, który pcha mnie siłą woli i też tłumaczy, że to końcówka. Widząc z okolic Centrum Stomatologicznego metę, mam wrażenie że zaraz zrobi mi się słabo. Zaczyna mnie uwierać pulsometr, staram się go ściągnąć na brzuch. Nie jest to łatwe, ale coś pomogło. Przed finiszem Monika znika, zostawiając mnie słowami „teraz już wyprzedzasz sama”.


Po minięciu maty na 42 kilometrze zobaczyłam peacemakerkę z grupy na 4:15, która teatralnie upycha biegaczy na mecie w tym czasie. Ten widok wyzwala we mnie ostatnie pokłady sił, by przyspieszyć. Spotkałyśmy się chwilę później, opowiedziałam jej tą scenę, a ona spokojnie mi na to „to i Ty złamałaś 4:15!”. Nie wierzyłam, a zegarka jakoś sprawdzać od razu nie chciałam. Znowu spotkałam Piotra, uściskała mnie Dorota i Sebastian z roweru, a potem rodzice. Życiówkę potwierdziłam sobie w tramwaju, a swój negative split dopiero po obiedzie. Udał się całkiem, całkiem ;)



Mimo, że nie wplotłam tych wątków w relację – pamiętam poranne pogaduchy z Markiem oraz Małgosią i Jackiem. Uściski z Anią, Pelą i Jędrzejem, a zaraz potem Moniką, Martą i Trenerem. Miło mi było spędzić przedstartowe chwile z Joasią i Mazurkiem, których znam tylko z zawodów, a także Andrzejem-Wegenem. Fajnie było usłyszeć od Jacka, że mam się zbierać, bo on marzł na trasie nie będzie. Tyle chwil, tyle przeżyć, tyle ludzi... 

Mam za sobą cudowny start w 40. Maratonie Warszawskim. W roku, gdy sama skończyłam 40 lat. Biegłam po swoim mieście, wśród znajomych. Wykonałam kawał dobrej roboty (urwałam 18 minut z poprzedniego wyniku), nie poniosły mnie emocje i... odczarowałam królewski dystans. Oczywiście,  że planuję już następny – kiedyś tę czwórkę trzeba złamać!

Moje lokaty:
open miejsce 4450/7515 (60% wyników)
open kobiet miejsce 550/1374 (40% wyników)
open kat. wiekowa miejsce 194/496 (39% wyników)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz