sobota, 28 grudnia 2013

Falenica na bis

28 grudnia a aura płata figle - 9 stopni, słońce. Jedym słowem - wiosna. Zrezygnowałam zatem zarówno z drugiej warstwy i długich spodni. To był dobry wybór. Rękawiczki zostały, ale na drugim kółku dzierżyłam je już w dłoni.

Pamiętając bulgotanie kawy w brzuchu sprzed dwóch tygodni, do śniadania była herbata. W piątek wieczorem zaordynowałam pasta party, więc rano dopełniłam się kolejną porcją glikenu. Cały tydzień, co prawda, minął bez treningów z obawy przed nawrotem bólu w kolanie, ale postanowiłam pobiec. Nie dbając o wynik, bo w cuda nie wierzę, tylko aby zaliczyć kolejny etap Zimowych Górskich Biegów w Falenicy. Już drugi.

W biurze zawodów opowiadałam swą rzewną historię, jak to mam numer jednej pętli a nie dwóch, ale ostatecznie Sędzina Główna zdecydowała, że mam biegać z numerem przydzielonym na cały cykl i zgłaszać na mecie dystans. Skończyło się jednak tym, że nie byłam wcale sklasyfikowana. Dopiero reklamacja uwzględniła moje nazwisko na liście startowej.

Z biura zawodów ruszyłam prosto na start. Rozgrzeweczka zajęła mi około 10 minut truchtu, potem dynamicznie porozgrzewałam mięśnie i postawiłam na rozciąganie.

W końcu po starcie dyszkowców, przyszedł czas i na tych, co biegają 3,3 i 6,6 km. Ruszyłam raźnie, choć jednak delikatnie. Wczuwałam się w kolano.


Ból odezwał się na drugim zbiegu. Zerknęłam na zegarek, to nie był nawet drugi kilometr. Na płaskim było znośnie. Udawało mi się nawet wyprzedzać...




Akurat w tym miejscu wyprzedzanie było koniecznością. Nie podobały mi się szlagiery, jakie mijna zawodniczka, puszczała na cały regulator z radia lub komórki... Przez te parę chwil, gdy wsłuchwałam się w muzykę, choć tego nie chciałam, uświadomiłam sobie, że w przełajach właśnie kocham CISZĘ!

Po kolejnej serii podbiegów i bolesnych zbiegów zaczęłam się zastanawiać nad ukończeniem biegu po jednej pętli, po 3,3 km. Zamieszanie z moim numerem było i tak spore, więc klasyfikacje miałabym zapewnioną... No ale... przypomniałam sobie, że mnie przecież zależy, aby ukończyć cykl na dystansie 6,6 km. W czasie rozmyślań mijała mnie Jadzia, z którą wymieniłyśmy kilka słów. Poskarżyłam się, że mnie boli i rozważam skończenie po pętli, ona przyznała, że widać że utykam. Ostatecznie stwierdziłam, że nie będę pękać. Lecę dwa okrążenia.

Na trzecim kilometrze minął mnie Krasus z radosnym "Smashing Pąpkins" na ustach, któremu obiecywałam podstawić nogę, ale nie miałam na to sił i ochoty. Takie pompkowe ułaskawienie dostał! (Dla niewtajemniczonych: na codzień jesteśmy w przeciwnych obozach w rywalizacji na Endo, a od święta wylewamy synchronicznie tony potu na cross-fitach). 

Zaczęłam drugie okrążenie. Drugi podbieg masakra. To nie był mój dzień. Aż na szczycie wydmy "Cześć, Ren!", " Dajesz Renata!", "O, Ren! Ty tu?". Odpowiadałam monosylabami mijanym biegaczom, ale dali mi trochę sił na kolejne zmagania z wydmą.

Na zdjęciu widać, że mnie boli. Myślę, że każde stąpnięcie na prawą nogę było widoczne na twarzy, mimo to ukończyłam zawody. 


Czas niewymarzony: 48:17, ale bez treningów i z bólem, więc najlepszy, jaki mógł się pojawić. Po drugim etapie jestem 50/151 w open, wśród kobiet 22/69, a w kategorii 4/15.

3 komentarze:

  1. To fakt, pogoda była obłędna a słońce aż nieprzyzwoite... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurcze naprawdę jesteś twarda, że dokończyłaś te zawody z bólem. Trasa naprawdę jest ciężka. Ja bym zeszła na bank po 1 pętli, jeśli by mnie bolało coś mocno, też ze strachu trochę przed kontuzją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to mówią: nie ma takiej kontuzji, której nie można rozbiegać i/lub biega się głową nie nogami ;)

      A na poważnie: ten bieg uświadomił mi, że pora na przerwę w treningach.

      Usuń