Nie samym bieganiem runnersi żyją...
Turystyczne udzielanie się w Barcelonie kosztowało mnie kilometry w nogach między zabytkami. Stopy bolały, ale łydki i uda też. Spacery traktowałam jako trening alternatywny do biegania. Zasłużenie zresztą. Było tego sporo, nie tylko po płaskim. Drogę między labiryntem Horta a Parkiem Guella zapamiętam na zawsze. Na mapie to była odległość na trzy paznokcie, a w terenie góra dół i dół i góra w niekończącej się przeplatance ulic.
Schody w Barcelonie są wszechobecne. Od Placu Hiszpańskiego w kierunku Stadionu Olimpijskiego były niekończącym ciągiem się stopni, na szczęście obsługiwanych mechanicznie.
Wzgórze Montjiuc, będące od strony centrum kompleksem olimpijskim funduje fascynującą panoramę miasta. Sam Stadion ujął mnie ciszą... Był sterylny. Chciało się wbiec na bieżnię i poćwiczyć interwały.
Kontynując wątek stadionowy, dodam że Cam Nou widziałam tylko z zewnątrz. Robi wrażenie...
Po spacerach pięknymi deptakami usytuowanymi pośrodku ulic, popołudnia spędzałam głównie na plaży. Miłe urozmaicenie po zimowym krajobrazie w Polsce.
Tym razem nie skorzystałam z opcji na zwiedzanie by bike, ale myślę, że jest to dobre rozwiązanie. Dzięki rowerowi można eksplorować zakątki z dala od ciągów komunikacyjnych znanych turystom, a niekoniecznie tracić cenne kroki na dotarcie w odległe zakątki miasta. No i być w ruchu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz