czwartek, 27 lutego 2014

na Turbacz

Prywatny obóz biegowy w Gorcach należy rozpocząć z przytupem. Zatem na początek: Turbacz! We wtorek był mocny trening siłowy (Agrykola z wybiegiem pod Belweder), więc można uznać, że aklimatyzować się nie trzeba. Trasa zakłada przewyższenia: 732 w górę i 765 w dół.

Ruszyłam leciutko spod kwatery. Na początek 1,5 km w dół, potem trochę po Kowańcu na płaskim i rozciąganie pod kościołem. Tu był początek szlaku zielonego, którym miałam podążać. Prowadził on ulicą, aż zaczął kluczyć podwórkami.


Potem była rzeczka i mostek...

... a dalej już tylko w górę!


Truchtałam raźnie rozglądając się wokoło. Na szlaku cisza, od czasu do czasu dało się słyszeć śpiew ptaków. Mijałam kapliczki mniejsze i większe.


Na Bukowinie Waksmundzkiej przystanęłam chwilę, aby obejrzeć na polanie Brożek połączone drutem kolczastym krzyże, gdzie znajduje się sanktuarium św. Maksymiliana Kolbe. Kilka dni później dowiedziałam się, że w tym miejscu rok rocznie odprawia przy ogromnych ogniskach się Pasterkę. 

Polana Brożek
Zaczęłam mijać połacie śniegu. Zrobiłam im foto na dowód, że w górach śnieg jeszcze jest...


... bo zupełnie nie przypuszczałam, że ostatni etap drogi pod Turbacz będzie wyglądał tak jak na zdjęciu niżej. Były miejsca, gdzie w górę przemieszczałam się tylko dzięki trzymaniu się gałęzi, a zdarzało się, że podchodziłam w górę na czworaka, bo nogi w trailowych butach biegowych rozjeżdżały się na lodzie....


W promieniach słońca dotarłam do Turbacza (1310 m n.p.m.). W schronisku pustki... Było kilku biegaczy, którzy dobiegli zza gór, bo z Poręby Wielkiej, i dwoje piechurów.





Powrót w kierunku Bukowiny Obidowskiej. Po drodze kolejne kapliczki...


... i całkiem znośna droga.


Jednak gdy minęłam szlak papieski w kierunku Nowego Targu, wróciło zlodowacenie.


Powoli przemieszczałam się do przodu, było w dół, więc z lekkimi poślizgami, ale do przodu.

Wymyśliłam sobie skrót do kwatery, tak aby oszczędzić sobie podbiegu na końcu trasy z Kowańca po zejściu z zielonego szlaku. Plan był prosty, zejść ostatnim możliwym zejściem przed zielonym i przemieszczać się w dół. Miałam zbiec idealnie na Szuflów.

Tak zrobiłam. Przemieszczałam się ścieżką na południe. W dół, w dół i ciągle w dół. Ścieżka zmieniła się w drogę, na której błoto sięgało kolan, a ja wybiegłam z lasu i zobaczyłam zabudowania. Jest dobrze!, pomyślałam! Z błota wyskoczyłam komuś na zagrodzoną drutem łąkę i uśmiechnęłam się, widząc na domku adres "Szuflów 48". W nogach miałam 19 kilometrów. Byłam blisko mety. Tyle, że droga zaczęła podążać w lewo, a po prawo ciągnęły się same tereny prywatne z tabliczkami "ZAKAZ WSTĘPU". Pobiegłam ogólnodostępną drogą, aż natrafiłam na asfalt i pierwsze zabudowania o adresie "Os. Gazdy".

 

Nie tu chciałam trafić! Grrrr! Powrót w góry wydawał mi się nierozsądny, więc biegłam ulicą w dół. No i natrafiłam na przeszkodę. Dużego czarnego psa, który stał na środku ulicy... Pięknie!, pomyślałam. Przygoda goes on! Zdjęłam plecak, którym miałam się bronić i delikatnie przemieszczałam się w kierunku zwierzaka. Im bliżej tym bardziej mi się przyglądał... Szczęśliwie, zza rogu budynku dostrzegłam na placu psiego właściciela. Uffff!!! Niepewnie przemieszczałam się do przodu, mówiąc grzecznie Dzień dobry i pytając od  razu Nic mi nie zrobi? Wskazując psa. W odpowiedzi otrzymałam zapewnienie, że pies mnie chce tylko powąchać i krzywdy nie zrobi. Tak też było.

Skoncentrowana na psie, nie zapytałam o drogę! Biegłam dalej. Natrafiłam na innych mieszkańców Os. Gazdy i ich nieomieszkałam zapytać: Jak na Szuflów? Nie wiem, co turyści w swych pytaniach mają, bo ilekroć pytam czy to w górach czy na Mazurach o drogę, to w pierwszej chwili tubylcy baranieją. Widzą skąd zmierzam i zawsze moje pytanie dziwi. Otrzymuję odpowiedź: Proszę Pani, Szuflów to jest tamta góra. Znowu pytam: To co? Mam wrócić w góry i dostać się na Szuflów tamtędy?! Ta opcja mnie wcale nie pasowała. To błoto po kolana nie zachęcało! Poza tym to było cztery kilometry od miejsca, gdzie zbiegłam z góry ze szlaku w dół.

A nie... może Pani tędy zbiec do Kowańca. Słysząc znajomą lokalizację odetchnęłam. Podziękowałam za wskazówki i w drogę. 20 kilometrów w nogach, a do domu daleko...




Wycieczkę zakończyłam blisko z 23 km na liczniku. Pod Szuflów nie dałam już rady podbiegać, ale wyprzedzałam piechurów, więc to się liczy jako dobre marszowe tempo, prawda?

2 komentarze:

  1. Rewelacja!!!! Zazdroszczę :) Muszę to kiedyś zrobić - to znaczy taką wycieczkę biegową solo w górach. I czuję że przed Sokołem to zrobię :) A Ty naprawdę odwaliłaś kawał biegowej roboty

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na czas pobytu w Gorcach przeniosłam tam radosne bieganie. Łydki tego nie pochwalały ostatecznie, ale czuję że to był dobrze wykorzystany czas :)

      Usuń