Po mocnym akcencie dzień wcześniej, kiedy to dotarłam na Turbacz, przyszła pora na odpoczynkowe pobieganie tam i z powrotem. Z Rabki na Maciejową, a właściwie do schroniska, czyli ciut dalej. Wycieczka teoretycznie na przewyższenia +/- 370 metrów. Zapomniałam na nią zegarka, więc biegłam totalnie na samopoczucie. To miało wpływ na miłą niespodziankę, którą sobie zrobiłam na koniec.
Trasa początkowo uliczkami miasta (między sanatoriami), potem wybiega się na łąki z takimi widokami z prawa...
Zadowolona byłam, że śniegu nie widać i że względnie sucho... a najbardziej z tego, że na trasie spotykałam ludzi! To ma jednak swój klimat.
Truchtałam sobie zatem przed siebie, aż zaczęło być coraz bardziej mokro...
Moje buty przestały wyglądać elegancko, a ja nauczyłam się jak stąpać, aby nie ślizgac się po błocie.
Po drodze mijałam kapliczki i stacje Drogi Krzyżowej. Mam wrażenie, że Gorce są pełne takich miejsc...
... aż w końcu po etapie błota, doczekałam się też oblodzenia. Nogi się znowu zaczęły rozjeżdżać, więc wolniutko krok po kroczku posuwałam się do przodu.
Maciejowa (815 m n.p.m) przywitała mnie zimowo...
.. aby już kilka metrów dalej przed schroniskiem była wiosna... Dotarcie zajęło mi równo godzinę.
Samo schronisko niezwykle przytulne, a sala dla turystów maleńka. Spędziłam tam chwilę, napoiłam się izotonikiem i postanowiłam gnać w dół.
Po drodze mijałam tych, których wyprzedzałam podążając w górę. Jeden tata na mój widok tłumaczył synkowi "O zobacz, pani już wraca!", na co rezolutny chłopiec, któremu nie pozwolono biegać, aby się na płaskim nie zmęczył i zostawił siły na potem (byłam świadkiem tej rozmowy), odpowiedział: "To się nie liczy! Ta pani biegła".
Gnałam, gnałam i gnałam (czyt. truchtałam, truchtałam, truchtałam radośnie), aż wróciłam do Rabki, do początku czerwonego szlaku i gdy zobaczyłam, że droga powrotna zajęła mi tylko 40 minut byłam w szoku! Niby w dól ciągle, ale jednak z lodowo-błotnymi przeszkodami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz