Wczoraj
Wszystkiemu jak zwykle winien A. Uzgadnialiśmy swoją dostępność w kwestiach zawodowych (kiedy i gdzie można go złapać...), na co odparł, że w sobotę biega w mojej okolicy i sam się dziwi, czemu ja nie zamierzam. Dodał również, że jeśli pojawię się jako kibic, bez gotowości do biegu, to potraktuje mnie ozięble i sam nie wiedział, czy znajdzie czas na krótką pogawędkę, bo raczej nie znajdzie... Rada więc, nie rada (każdy, kto nie widzi cienia żartu w mojej bezradności, niech OD RAZU zobaczy!)... rozczytałam się w regulaminie 10. Zimowych Biegów Górskich w Falenicy. Rumunkom mówimy stanowcze nie!
Pomyślałam: raz kozie śmierć! W zasadzie bardziej "krowa" do mnie pasuje, bo odczuwam ostatnio ogromny ciężar demotywacji. Sześć biegów (górskich! sic!) dobrze mi zrobi, zanim marzec nastanie. Zdecydowanie "samotność długodystansowca" nie dla mnie. Nawet z psem mi się raźniej biega niż samej! A tam taaki tłum!
Kolacja makaronowa. Wstążeczki z tuńczykiem wyszły mi uszami! Wszystko, aby podołać na pagórkach leśnych, łąkach akurat nie-zielonych, szeroko na falenickiej wydmie rozciągnionych.
Dziś
Rejestracji dokonałam wczoraj, więc dziś tylko wpisowe i oświadczenie, że świadoma praw i obowiązków, w pełni sił witalnych i umysłowych biegnę na własną odpowiedzialność. Dostałam numer startowy w kolorze różowym. Przypomniało mi się jak z 3-4 lata temu raczkowałam narciarsko i z dziećmi lat 5-6 szusowałam na oślej łączce. Nic to! Każdy kiedyś zaczynał!
Z biegu pamiętam tylko lód, śnieg i czasami normalne leśne podłoże. Wzniesień, których na trasie siedem, nie liczyłam wcale. Nasłuchiwałam tylko czy minął już kilometr, czy dwa i potem to już do mety! Przy drugim kilometrze z hakiem zaczęli zapętlać się już ci, co to kolejne kółko robili. Nadali tempo, choć dla mnie moje własne się liczyło i to, że ciągle truchtałam. Miałam kryzys pod jedną górkę, ostatnią chyba i słyszę męski głos: "Nie poddajemy się, biegniemy!". Nie wiem, skąd znalazłam siły. UDAŁO SIĘ!
Moje rowerowe wydmy, całkiem dziś przypadkiem, eskplorowałam na własnych nogach! Pierwszy start, pierwsze oficjalne 3,333 km za mną!
Rejestracji dokonałam wczoraj, więc dziś tylko wpisowe i oświadczenie, że świadoma praw i obowiązków, w pełni sił witalnych i umysłowych biegnę na własną odpowiedzialność. Dostałam numer startowy w kolorze różowym. Przypomniało mi się jak z 3-4 lata temu raczkowałam narciarsko i z dziećmi lat 5-6 szusowałam na oślej łączce. Nic to! Każdy kiedyś zaczynał!
Z biegu pamiętam tylko lód, śnieg i czasami normalne leśne podłoże. Wzniesień, których na trasie siedem, nie liczyłam wcale. Nasłuchiwałam tylko czy minął już kilometr, czy dwa i potem to już do mety! Przy drugim kilometrze z hakiem zaczęli zapętlać się już ci, co to kolejne kółko robili. Nadali tempo, choć dla mnie moje własne się liczyło i to, że ciągle truchtałam. Miałam kryzys pod jedną górkę, ostatnią chyba i słyszę męski głos: "Nie poddajemy się, biegniemy!". Nie wiem, skąd znalazłam siły. UDAŁO SIĘ!
Moje rowerowe wydmy, całkiem dziś przypadkiem, eskplorowałam na własnych nogach! Pierwszy start, pierwsze oficjalne 3,333 km za mną!
Taki był cel. Do końca grudnia biec "swój" standardzik. JEST!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz