sobota, 2 marca 2013

dycha z zającem


4°C
Aktualnie: Przewaga chmur
Wiatr: płn.-zach. z szybkością 29 km/h
Wilgotność: 52%


Kabaty na bis.
Cel (niekoniecznie mój): przebić barierę godziny na dychę. 
Efekt: Endomondo wskazało 01:09:56. Oficjalny czas: 01:09:38. Gorzej o 3 minuty niż 16 lutego.
Trasa ta sama, co dwa tygodnie temu, zwana "starą".


Biuro zawodów dziś w innym miejscu niż ostatnio, gościliśmy w gimnazjum. O 10.oo, czyli na godzinę przed zawodami, w miarę pusto. Kolejek po odbiór numerków praktycznie brak. Odebrałam swój nowonadany mi "1665", przypięłam dumnie na pierś i podążyłam w kierunku startu.

Z zaparkowaniem auta blisko lasu był problem, auta były kierowane w boczne uliczki. Zdecydowanie więcej nas biegło dziś niż za pierwszym razem... a może mi się zdaje... Na oko - więcej :)

Rozgrzewka w miłym towarzystwie. Przywdziałam czapkę z logiem klubu biegowego Kołcza, co przysporzyło mi popularności, której się nie spodziewałam. Widząc totalnie zimowe warunki na trasie, nie wróżyłam sobie wyniku marzeń. Wszędzie już śnieg i lód zniknął, w lesie było go sporo. Ponoć to zasługa mikroklimatu Lasu Kabackiego, gdzie temperatura jest zawsze 2-3 stopnie niższa niż wszędzie. Miejscami lód tworzył jeszcze sporą warstwę, która w zależności od miejsca świeciła się wypolerowana jak lustro lub zastygła tworząc góry i doliny po krokach wykonanych w śniegu. Falenica wytrenowała mnie w takich warunkach, więc narzekać nie narzekałam, trasa jak trasa. Tylko to jednak nie trasa na rekordy. Najlepszy czas w Falenicy zrobiłam, gdy nie było śniegu.

W końcu doczekałam się na Kołcza, który to miał za zadanie dociągnąć mnie na metę na czas 59:59. Oznajmił, że to jest w tych warunkach do zrobienia i ruszyliśmy na start. "Słowa na niedzielę" dziś przed biegiem nie wypowiadał, a to dlatego, że MÓWIŁ CAŁY CZAS jak biegliśmy! Rany boskie, jaka to gaduła! Mówił do mnie, mówił do (z początku, rzecz jasna) wyprzedzających nas znajomych mu biegaczy, mówił, mówił, mówił... 

Dostawałam rady, jak trzymać ręce w czasie biegu. Ciągle nad tym pracuję. Wiem, że je podkurczam i macham bez sensu ramionami. Trzymanie się wskazówek, żeby równolegle, było o tyle trudne, że przyzwyczajenie robi swoje... Kołcz kazał mi też głęboko i GŁOŚNO oddychać. Głęboko to ja rozumiem, ale czy to głośno jest koniecznie? Efekt dotlenienia organizmu mierzy się odgłosami i zipaniem?

Kryzys trzeciego kilometra był. Dziś ujawnił się bardzo lekką kolką, wybiegałam ją, na szczęście. Lubię wbiegać w taki dziubek w kierunku Jeziorek i ulicy Puławskiej. Dziś było tam o tyle miło, że na samym szczycie nie było śniegu. Biegło się po ściółce. Wtedy nie słychać odgłosów uderzania stóp o podłoże. Wbieganie w piąty kilometr było spektakularne, bo świeciło i dogrzewało nam słonko. Czuć było wiosnę. Fajne uczucie. W moim biegowym doświadczeniu to pierwsze takie. Cały dystans wzdłuż Ogrodu Botanicznego można było biec bokiem, po liściach. Tam zima najszybciej opuści Kabaty.

Po osiągnięciu szóstego kilometra przy szlabanie w Powsinie jest najczęściej z górki... Nie tym razem. To był krytyczny moment dla mojej psychiki. Nie pomogły komplementy biegaczki zza pleców, że mam fajną figurę i bosko się patrzy na moje pośladki. Drażniło mnie wtedy dosłownie wszystko. Numer przypięty uderzał o pierś - przeszkadzało. Biustonosz uciskał lekko - przeszkadzało. Telefon w armbandzie na przedramieniu - przeszkadzał. Spodnie opinały lekko łydki - przeszkadzało. Ręce przeszkadzały. Znajoma z jednej falenickiej pętli siedząca mi na plecach (ta od komplementów) - przeszkadzała. Kołcz mówiący też przeszkadzał. Grrrrr! To chyba taki moment, że można zabijać w afekcie. Tyle, że szkoda czasu na zbrodnie. Meta czeka!

Przy ósmym kilometrze szybka kalkulacja na co mam wpływ, a na co nie. Ustąpiłam miejsca biegaczce z tyłu, niech biegnie pierwsza. Pobiegła! No i lepiej! Kołczowi też powiedziałam, że chce już sama. Został w tyle, ale tuż za mną. Grrrr! Poprosiłam, aby pobiegł przodem. Zosia Samosia się włączyła mi okrutna. Jak pobiegł, tak oglądałam tylko jego plecy znikające za horyzontem. Zdjęłam też czapkę, bo ciepło mi się zrobiło... W końcu cisza, kontemplacja przyrody i koncentracja na biegu! Ufff! Jak to kobiecie wiele do szczęścia nie potrzeba. Czasem wystarczy zostać samej.

Spektakularnych finiszów nie było. Człapałam bardziej niż biegłam. 



Na mecie czekał na mnie tulipan, a w biurze zawodów nawet prezent. Jako że kategorii prezentów dla kobiet było dwie (do 35 roku życia i ponad), to miałam dylemat żaby, do której kategorii się zaliczyć... Wybrałam pierwszą, zaprezentować się kolegom biegaczom jednak wśród młódek, w mojej ocenie to zapewne lepiej niż bycie tę młodszą z drugiej kategorii. Gift powiększył moją domową kolekcję kubków. Miło być biegającą kobietą, zaiste miło!




Ogromne podziękowania dla biegowego oblatywacza, zająca, trenera, dawcy wskazówek, piewcy przyrody w Kabatach, rozśmieszacza, wyczuwacza moich feromonów, wspominacza wydarzeń w miejscach po trasie czyli Kołcza. Suwi, ogarnę tę godzinę na 10k, ale po swojemu. Daj mi chwilę.

Zmęczył mnie dzisiejszy dystans. Biegam w swoim tempie i póki nie nabiorę siły biegowej, co na prędkość się przełoży, nie rozbiję głową ściany. Jak patrzę na statystyki, to pobiegłam podobnie jak półmaraton. Tyle, że w niedzielę biegłam radośnie, dziś nie. Znajomy biegacz z Wołomina, który nadgonił życiówkę w Wiązownie o całe 5 minut (gratuluję!), przyznał się, że w niedzielę biegł z uśmiechem na ustach, dzisiejsze Kabaty też były dla niego trudne. Może to coś w powietrzu? Przesilenie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz